Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 11 listopada. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 11 listopada. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 28 października 2019

Legiony – Ale to już było…. I niech nie wraca więcej


Żyjemy w czasach, kiedy trudno jest stworzyć coś oryginalnego, odświeżającego, niepowielającego starych schematów. Szczególnie jeśli mówimy o polskim kinie historycznym, w którym epickie sceny bitewne i poruszające miłosne interakcje bohaterów, idą ze sobą w parze. Niestety, w przypadku filmu Legiony mamy do czynienia z kolejną kopią wcześniej powstałych tego typu produkcji. W dodatku nieudaną. 

Wiktoria Wolańska i Bartosz Gelner w filmie Legiony, 2019. 

Kiedy myślę o polskim kinie historycznym, przed oczami ukazuje mi się twórczość Jerzego Hoffmana. Można powiedzieć, że reżyser niemal zjadł zęby na ekranizacjach powieści Henryka Sienkiewicza, realizując takie produkcje jak Pan Wołodyjowski (1969), Potop (1974) oraz Ogniem i Mieczem (1999). Udało mu się stworzyć filmową trylogię, która zawierała w sobie wątki miłosne między głównymi bohaterami, interesującą fabułę i niezwykle charyzmatyczne postacie pierwszo i drugoplanowe, np. kreacje aktorskie Krzysztofa Kowalewskiego, występującego w roli Onufrego Zagłoby w Ogniem i Mieczem, lub Tadeusza Łomnickiego, jako pułkownika Michała Wołodyjowskiego w Panu Wołodyjowskim. Tą samą drogą chciał podążyć Dariusz Gajewski, reżyser najnowszego filmu wojennego, Legiony. Romans jest, bohaterowie są, fabuła jest, z jedną tylko różnicą. Wszystkie one, w porównaniu z Potopem lub Ogniem i Mieczem, wypadają blado. 

Na stronie internetowej Filmweb, poświęconej tematyce kina, możemy znaleźć fragment opisu filmu: „Legiony” to uniwersalna opowieść o przyjaźni, marzeniach, gorącym uczuciu i dorastaniu w trudnych czasach. Wielka historia w filmie jest tłem dla rozgrywającej się na pierwszym planie love story, w którą uwikłani są: Józek  (Sebastian Fabijański) – dezerter z carskiego wojska, agentka wywiadu I Brygady – Ola (Wiktoria Wolańska) z Ligi Kobiet Pogotowia Wojennego oraz Tadek (Bartosz Gelner), narzeczony Oli, ułan i członek Drużyn Strzeleckich. Ich spotkanie rozpocznie burzliwy romans, który wystawi relacje bohaterów na wielką próbę. 


Tyle tytułem wstępu. Po przeczytaniu opisu, pierwsze skojarzenie, jakie przyszło mi do głowy, dotyczyło jednej produkcji – Pearl Harbor, amerykański film wojenny, w reżyserii Michaela Baya. Co prawda obydwie produkcje dzieli znaczny odstęp czasowy, Pearl Harbor nakręcono w 2001 roku, a Legiony w latach 2017-2019, jednak mają one ze sobą wiele wspólnego. Po pierwsze,  oś fabuły obydwu dzieje się w czasach trwania dwóch największych wojen w historii ludzkości (I i II Wojna Światowa). Po drugie, w obydwu przypadkach mamy do czynienia z wyjątkowo nieciekawym i długo ciągnącym się wątkiem miłosnego trójkąta między głównymi bohaterami. Sprawia on, że widz dostaje białej gorączki i modli się, aby jak najszybciej przejść do scen walki. Mówiąc krótko, jest po prostu nudny. 

Sebastian Fabjański w roli Józka w filmie Dariusza Gajewskiego Legiony. 

Jeśli chodzi o obsadę aktorską, twórcom filmu udało się zgromadzić całkiem spore grono znanych nazwisk. Poza Sebastianem Fabijańskim i Bartoszem Gelnerem, pojawiają się: Mirosław Baka, Jan Frycz, Grzegorz Małecki, Borys Szyc i Antoni Pawlicki. Niestety, prawie każda z granych przez nich postaci jest pozbawiona jakichkolwiek cech osobowości. Wyjątkiem jest rola Sebastiana Fabijańskiego, człowieka z nikąd, dezertera z carskiej armii, który zbiegiem okoliczności trafia do oddziałów legionów polskich.  Dobrze również wypadł Mirosław Baka w roli Stanisława Kaszubskiego ps. „Król”, honorowego oficera 1 pułku piechoty Legionów Polskich. Jego postać jest idealną przeciwwagą dla Grzegorza Małeckiego, który wcielił się w polskiego oficera, służącego w carskiej armii Złotnickiego. Najgorzej wypada tutaj Wiktoria Wolańska, jako Aleksandra Tubilewicz, agentka wywiadu polskiego. Nie potrafi ona podjąć żadnej decyzji, grając typową „damę w opałach”, mimo paru scen, w których pokazuje nam, że umie używać broni. Trudno jest się z nią w jakikolwiek sposób utożsamić. Wypada ona najgorzej z całej obsady, co w przypadku młodej, debiutującej aktorki, jest bardzo przykre. Miejmy nadzieję, że jej kariera aktorska rozwinie się w przyszłości. Winę za to ponosi wyjątkowo zły scenariusz. 


Oficjalny zwiastun Legionów, 2019

Wydaje się, że jedynym plusem są sceny batalistyczne. Efekty specjalne robią wrażenie i wywołują u widza pozytywne odczucia. Z każdą nową produkcją tego typu widoczny jest wielki postęp rozwoju technologicznego w naszym kraju. Nie da się ukryć, że znaczna część budżetu, który wynosił ponad 27 milionów złotych, została przeznaczona właśnie na ten cel. Trzymające w napięciu sceny walk, nakręcone z niemal epickim rozmachem, próbują nam zrekompensować mdłą fabułę. Lecz nawet one nie mogą uratować tak fatalnie napisanej historii. Polscy twórcy nadal nie potrafią zrozumieć tego, że wpychanie na siłę do scenariusza banalnych romansów nigdy nie wychodzi polskim produkcjom filmowym na dobre. 

Legiony powstały w celu uczczenia setnej rocznicy odzyskania niepodległości. Mimo, iż twórcy mieli dobre intencje, to jednak ich dzieło sprawia wrażenie, jakby zostały stworzone na siłę, w celu ponownego rozpropagowania trendu na kręcenie filmów historycznych, jak bywało to kilkanaście lat wcześniej. Film jest wyjątkowo nieudaną kopią Trylogii Jerzego Hoffmana i amerykańskiej superprodukcji Pearl Harbor. Jest to kolejny miłosny pastisz, na jaki nie wybrałbym się nawet z wycieczką szkolną. Oby ten trend nie zagościł w naszym kinie na stałe.  

piątek, 15 lutego 2019

Medialny faszyzm

„W Polsce odradza się faszyzm”, „Neofaszyści z całej Europy jadą do Warszawy na 11 listopada”, „Marsze neofaszystów w Warszawie stały się już czymś prawie normalnym”, „60 tysięcy nazistów maszerowało dzisiaj w Warszawie”

       W ostatnim czasie, zwłaszcza w okolicach 11 listopada, jesteśmy bombardowani tego typu informacjami. Ich autorami są zazwyczaj tubylcze lub internacjonalne media, o zabarwieniu, jak to mówią niektórzy – „demoliberalnym”, lewicowym lub, jak to mówią jeszcze inni – „lewackim”. Politykom o tych samych barwach również zdarza się wykryć brunatne barwy lub „czarne koszule” u innych. Szafowanie „faszyzmem”, podobnie jak i „ruską agenturą” a niekiedy i mitycznym, narodowym, wyssanym z mlekiem matki tradycyjnym „polskim antysemityzmem” przychodzi wielu osobom, jak to mówi redaktor Michalkiewicz – w naszym nieszczęśliwym kraju – zbyt łatwo, przez co staje się powszechne i powszednie, a jak coś powszednieje, to wytraca swoją wartość. Przypomina mi się bajka Stanisława Jachowicza „Kłamstwo” o pastuszku, który wzywał innych na ratunek przed wilkiem dla żartu, a kiedy wilk naprawdę się pojawił, pasterze nauczeni doświadczeniem zignorowali wołanie chłopca. Więc takie oskarżenia również przestają robić wrażenie… No może nie na wszystkich. Medialna międzynarodówka wciąż pożywia się do syta demaskowaniem wszelakiej maści faszystów czy (neo)nazistów. Cóż, u nas też nie brakuje niestrudzonych łowców faszystów, którzy są tak wyszkoleni, że jeśli trzeba to wytropią nazistę pod każdym krzakiem. Z drugiej strony czy jest to aż takie trudne? Skoro w tym roku przez Warszawę przemaszerowało ich 100 tysięcy (to liczba podana przez organizatorów, bo niestrudzony belgijski eurodeputowany Guy Verhofstadt naliczył ich „tylko” 60 tysięcy). Okazuje się więc, że ich wykrycie nie jest problemem, tylko co dalej… Jeśli mamy łowców i zwierzynę, to chyba trzeba by zorganizować jakieś polowanie.
      Co ciekawe, apogeum neonazizmu w Polsce zbiegło się w czasie ze słynną aferą „Waffel SS”, czyli leśnymi urodzinami słynnego akwarelisty w wąsem, które jedna z mainstreamowych stacji o kapitale amerykańskim (dawniej mówiono, że niemieckim) wytropiła gdzieś w gąszczu nieopodal Wodzisławia Śląskiego. Urodziny odbyły się w kwietniu, natomiast ich emisja przypadła na koniec stycznia. To natomiast zbiegło się z międzynarodową aferą wywołaną polską nowelizacją ustawy o IPN, która miała na celu m.in. penalizację pomawiania narodu polskiego o kolaboracje z nazistami. Ale skoro po lasach biegają naziści, to jakie to pomawianie? Niedługo potem, wzmożyły się roszczenia środowisk żydowskich, które zostały wsparte przez amerykańską ustawę nr 447. Warto zwrócić uwagę na fragment „the restitution of heirless property to assist needy Holocaust survivors”. Najprawdopodobniej oznacza on, że „mienie bezspadkowe”, pozostawione przez obywateli polskich żydowskiego pochodzenia, ma zostać przekazane innym „ocalałym z Holokaustu”, czyli niespokrewnionym osobom, połączonych jedynie narodowością. Brzmi to dziwnie w kontekście prawa rzymskiego albo nawet polskiego kodeksu cywilnego, według którego mienie denata, w wypadku braku spadkobierców przypada gminie lub Skarbowi Państwa. Polski system prawny stoi przed nie lada wyzwaniem – realizować prawo czy ulec zewnętrznym naciskom? Ciekawe w tym kontekście jest również stopniowe ściąganie z Niemców odpowiedzialności za II Wojnę Światową. Sama nazwa „naziści” spopularyzowała się dopiero wiele lat po wojnie. W jej trakcie i trochę po niej mówiło się po prostu – „Niemcy”. Jeden z najciekawszych współczesnych brytyjskich reżyserów Christopher Nolan w swoim ostatnim filmie, wyświetlanym nie tak dawno na naszych ekranach, poszedł jeszcze dalej. W „Dunkierce”, bo o niej mowa, nie tylko, nie pada narodowość brunatnej strony światowego konfliktu, ale nie uświadczymy tam także żadnej nazwy, która sugerowałaby nam z kim walczą żołnierze alianccy. Toczą oni zatem zacięty bój z bliżej niezidentyfikowanym „nieprzyjacielem”, „wrogiem”, „przeciwnikiem”. Nie zarzucam jednak twórcom złych intencji, co więcej sądzę, że w tym wypadku ów zabieg miał na celu uniwersalizacje wojny – przedstawienie jej jako zła, które skrajnie dzieli ludzi. Jednak wyobraźmy sobie, że taka konwencja staje się dominująca albo przynajmniej popularna i że mamy z nią do czynienia w wielu filmach brytyjskich czy amerykańskich. Dodajmy do tego rozmywającą się wiedzę młodych pokoleń, dotyczącą II Wojny Światowej i relacje medialne z Polski… Nieocenioną robotę dla „oczyszczenia” państwa niemieckiego z nazistowskiego brudu wykonał nota bene niemiecki papież Benedykt XVI, stwierdzając, że „Niemcy były pierwszą ofiarą nazizmu”. A skoro to nie Niemcy dopuścili się tej hańby to kto? „Polska ma znów(!) problem z nazizmem”…
      Skupmy się jednak na samych pojęciach – faszyzm, nazizm, nacjonalizm są najczęściej używane jako synonimy. Czasem nawet sformułowanie „(polski) patriotyzm” nabiera charakteru pejoratywnego. Z powyższymi automatycznie wiązani są „narodowcy”. Pojęcie to jest dosyć szerokie, ale w domyśle chodzi o złowrogich młodzieńców o nienagannych wizerunkach należących do kilku patriotycznych (nacjonalistyczno-katolickich?) organizacji o przedwojennym rodowodzie. Wielu ludzi może taką synonimizację usprawiedliwiać niewiedzą. Jednakże zarzucanie jej czołowym politykom i dziennikarzom byłoby nie tylko niegrzeczne, ale i skrajnie naiwne. O wiele bardziej zasadne byłoby przypisanie im świadomej ignorancji czy po prostu manipulacji. Legenda głosi, że modę na nazywanie w ten sposób swoich przeciwników (politycznych) wprowadził Generalissimus pokoju i zwycięstwa albo - jak go określali Amerykanie – Wujaszek Joe, który podobno w 1943 roku wydał dyrektywę o treści: „Jeśli obstrukcjoniści staną się zbyt irytujący, nazwijcie ich faszystami, nazistami albo antysemitami. Skojarzenie to, wystarczająco często powtarzane stanie się faktem w opinii publicznej”… „ A słowo ciałem się stało i zamieszkało między nami”. Nawet w szeregach partii komunistycznych zdarzały się tego typu określenia względem jej nazbyt dokazujących członków. Na początku lat 50 nie tylko Prymas Tysiąclecia został umieszczony w miejscu odosobnienia. Jego los podzielił również, późniejszy I Sekretarz KC PZPR Towarzysz Wiesław, którego oskarżono o „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”. Czym jest więc ten demoniczny „nacjonalizm”? Jest to pogląd, który zakłada, że naród jest wartością nadrzędną. Brzmi złowrogo? Przybiera on jednak czasem skrajną wersję – szowinizmu. Jego cel jest taki sam, jednakże metodą dojścia do niego jest przemoc wobec innych narodów i mniejszości narodowych. Szowinizm był cechą składową nazizmu, a faszyzm, co prawda, niewolny od wielu uprzedzeń narodowościowych, do czasu sojuszu Włoch z Niemcami w 1938 roku był pod tym względem o wiele mniej skrajny. W szeregach partii włoskich faszystów byli obecni nawet działacze pochodzenia żydowskiego.
      Warto też zwrócić uwagę na umowny podział na lewicę i prawicę. Jest to problem równie ciekawy co szeroki. Tym razem jednak należy osadzić w jego ramach faszyzm i nazizm, nacjonalizm, a dla porównania także komunizm, w potocznym rozumieniu będący na drugim biegunie wobec powyższych, postrzeganych jako odmiany (skrajnej) prawicy. Faszyzm jest bez wątpienia wynalazkiem włoskim. Wiąże się nierozerwalnie z wodzem (duce), którym był Benito Mussolinim. Ideą przewodnią tego nurtu było stworzenie czegoś na kształt Cesarstwa Rzymskiego. Używany w faszystowskich Włoszech „rzymski salut” miał właśnie nawiązywać do rzekomych pozdrowień z dawnego imperium. Taka forma pozdrowienia się została też zaadaptowana do (niemieckiego) narodowego socjalizmu, którego wodzem (führerem) był Adolf Hitler. Najbardziej charakterystyczny dla faszyzmu jest kult państwa – jego wszechobecność i wszechwładza. Natomiast nazizm opierał się przede wszystkim na skrajnym rasizmie i antysemityzmie (oczywiście w dawnym rozumieniu tego słowa). Co ciekawe, nazizm podobnie jak komunizm, oparty był na ruchu robotniczym, z tą różnicą, że w komunizmie proletariusze wszystkich krajów mieli się połączyć i zniszczyć dom niewoli kosztem morza burżuazyjnej krwi. Narodowy socjalizm natomiast, w przeciwieństwie do międzynarodowego, wynosił na piedestał tylko niemieckich robotników – w szczególności należących do partii. A droga do celu usłana była trupami przedstawicieli innych, gorszych nacji. A wracając do faszyzmu, tego oryginalnego – włoskiego, podobno Mussolini, zanim stał się duce też działał w ruchu socjalistyczno-robotniczym (międzynarodowym).
      Na naszym polskim gruncie, jak wspominałem wcześniej, najczęściej adresatami określeń typu „faszyści” i „naziści” jest szeroko rozumiany Ruch Narodowy, nie tylko obecny, ale także przedwojenny. Czy słusznie? Na pewno bylibyśmy w stanie znaleźć jakieś cechy wspólne międzywojennego ONR-u z ówczesnymi rządzącymi we Włoszech. Na pewno była to partia skrajna, której kult siły nie był obcy. Pewne rozwiązania gospodarcze, które głosiła część narodowców, również była w jakimś stopniu zbieżna z rozwiązaniami włoskimi. Jednakże, jeśli założymy (co zrobiłem nieco wyżej), że faszyzm opierał się przede wszystkim na wszechmocy państwa, wtedy wiele cech przypisywanych oskarżanym można przypisać oskarżającym, czyli przedwojennej sanacji. Konstytucja kwietniowa z 1935 roku mówi chociażby o „najlepszych synach” ojczyzny, którzy wskrzesili państwo polskie, a nie o wysiłku całego narodu. Mamy więc jawny podział na co najmniej dwie kategorie „synów ojczyzny”. Istnieje też zapis, że „w ramach Państwa i w oparciu o nie kształtuje się życie społeczeństwa”. Brzmi to trochę tak, jakby poza państwem nie było, a może raczej – nie powinno, nie mogło być - życia społecznego. Poza tym, kilka wręcz klasycznych cech faszyzmu idealnie pokrywa się z cechami państwa sanacyjnego. Mam tu na myśli: autorytaryzm (naczelnik państwa), walka z odmiennymi ideologiami czy poglądami (pobicia dziennikarzy sceptycznych względem rządu, „obóz odosobnienia” dla przeciwników politycznych w Berezie Kartuskiej), szeroką kontrolę rządzących nad wieloma aspektami życia społecznego i gospodarczego, a także, co wynika z tego ostatniego etatyzacja i nacjonalizacja gospodarki (obsadzenie większości znaczących stanowisk legionistami, przejmowanie na szeroką skalę przedsiębiorstw prywatnych przez państwo).
      Pewne obelgi, pojęcia i hasła powinny być używane z rozwagą i z pełną świadomością ich znaczenia. Nie tylko z powodu szkód jakie czynią w umysłach społeczeństwa, ale nawet dla bezpieczeństwa tych, którzy nimi szafują, gdyż jak głosi stare dziecięce porzekadło – „Kto się przezywa sam się tak nazywa”. A dla dorosłych kilku znanych klasyków, którzy wypowiedzieli swoje opinie na temat faszyzmu. Najbardziej znany, choć niecieszący się u nas zbyt dobrą sławą, brytyjski premier Winston Churchill powiedział kiedyś: „W przyszłości faszyści zostaną nazwani antyfaszystami”, natomiast przebojowa włoska dziennikarka, która przeprowadziła legendarny wywiad z naszym słynnym noblistą z Gdańska, Oriana Fallaci stwierdziła: „Są dwa rodzaje faszystów – faszyści i antyfaszyści”.
PS: Widziałem kiedyś takiego mema – wizerunek Adolfa Hitlera i podpisy: „Nie wierzył w Boga, nie jadł mięsa, żył z kobietą bez ślubu, był zwolennikiem aborcji i eutanazji, był socjalistą” i końcowy wniosek: „Hitler był lewakiem”.

MeToo# - Sprawiedliwości stało się za dość?

Echa międzynarodowej akcji #MeeToo, nadal nie gasną. Wcześniej był przypadek przestępstw seksualnych, o jakie zostali oskarżeni Harvey Weins...